facebook
KATEGORIA: Film

Mary miała owieczkę, czy dziecko Rosemary? - o filmie "Lamb" Valdimara Jóhannssona

01/06/2022 ssf 1 min. czytania

Islandzki reżyser w swoim bardzo udanym fabularnym debiucie pokazuje, że spełnienie nie zawsze jest możliwe, a w świecie istnieje naturalny porządek, którego nie możemy zburzyć. Wszystko to, w baśniowej scenerii Islandii.


„Lamb” to chyba najlepiej wypromowany islandzki film ostatnich lat. W zeszłym roku otrzymał nagrodę za oryginalność w canneńskiej sekcji Un Certain Regard, co wzbudziło spore zainteresowanie tytułem. Międzynarodowej dystrybucji podjęło się znane ze swojej wyjątkowej selekcji amerykańskie A24, co już samo w sobie jest sporym sukcesem. Patrząc na katalog ich filmów, to ta decyzja nie jest bardzo zaskakująca. Film Jóhannssona idealnie wzbogaca kolekcję złożoną z filmów Ariego Astera, czy Roberta Eggersa, którzy poza tym, że są jednymi z najciekawszy amerykańskich reżyserów młodego pokolenia, to operują głównie w świecie post – horroru, czy horroru psychologicznego. Do tego świata idealnie pasuje islandzki twórca, którego debiut można zestawić z filmami poprzedników. Jeśli ktoś chce wybrać się na ten film, bo przeczytał tylko, że jest to „horror” i oczekuje krwawej rzezi w wykonaniu morderczych owiec, albo opowieści rodem z „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, to niech zawróci z drogi. Tych z głową i sercem bardziej otwartym na poszerzanie definicji gatunków, zachęcamy do tej filmowej wyprawy na Islandię, o której długo nie zapomnicie. „Lamb” to film, o którym nie należy pisać za wiele, żeby nie popsuć zabawy tym, którzy wybiorą się na seans. Zaleca się także nieoglądanie traileru, który zdradza trochę za dużo.

Punktem wyjścia jest obserwowanie pary małżonków Maríi (znakomita w swojej roli Noomi Rapace) i Ingvara (Hilmir Snær Guðnason) w ich codziennym życiu, które jest dosyć monotonne i składa się głównie z pracy na owczej farmie, gdzieś na islandzkim pustkowiu. Już od samego początku systematycznie budowane jest napięcie i wiemy, że ten stan egzystencjalnego zawieszenia musi zostać przerwany. Pewnego dnia na farmie pojawia się niezwykła istota, którą małżonkowie zapraszają do swojego domu, co odmieni ich życie. W sposób bardzo wyważony budowany jest suspens, co emocjonalnie działa na widza i jest dużym plusem filmu. To zasługa zarówno scenariusza, zdjęć, jak i montażu, za który w tym wypadku odpowiadała Agnieszka Glińska. Z ciekawostek warto też wspomnieć o tym, że współautorem scenariusza jest Sjón, jedna z najciekawszych postaci islandzkiej sceny artystycznej, m.in. autor tekstów dla Björk (nominowany do Oscara za piosenkę do „Tańcząc w ciemnościach”) oraz współautor scenariusza do najnowszego filmu Roberta Eggersa „The Northman” (światowa premiera pod koniec kwietnia).

Fabularny debiut Valdimara Jóhannssona jest jednym z najbardziej przystępnych islandzkich filmów ostatnich lat. Chociaż miesza się tutaj realizm z elementami fantasy, post – horrorem i odrobiną humoru, to podążanie za przedstawioną historią jest dosyć łatwe.  Oczywiście seans zadziwia, ale nie towarzyszy temu ten rodzaj zagubienia, który można poczuć oglądając oniryczne i dużo bardziej poetyckie kino Hlynura Pálmasona (którego swoją drogą bardzo lubimy). Reżyser „Lamb” wnosi nową jakość do kina z wyspy i trudno go porównywać z filmami, które ostatnio widzieliśmy w kinach. Z nagradzanym debiutanckim filmem Grímura Hákonarsona „Barany. Islandzka opowieść” łączy go do pewnego stopnia tematyka (oraz dłuższy czas ekranowy zwierząt, które są swoją drogą świetne w „Lamb” od owiec po kota). Jednak Hákonarson swoim ostatnim filmem „Daleko od Reykjaviku” pokazuje, że jego twórczość idzie w stronę kina zaangażowanego społecznie, opisującego i poddającego krytyce realia życia na wyspie. Bliżej do takich społecznych tematów jest także Benediktowi Erlingssonowi (chociaż stylistyka twórców jest odmienna). Z „Lamb” łączyć go może poruszony w jego ostatnim filmie „Kobieta idzie na wojnę” temat macierzyństwa, który również jest bardzo ważnym wątkiem w filmie Jóhannssona. To właśnie postać Maríi i jej działania motywowane chęcią ocalenia rodziny są na pierwszy planie.

Każdy odnajdzie w „Lamb” coś innego. Dla nas to przede wszystkim film o stracie i żałobie, jako procesie, który każdy musi przeżyć na swój sposób. Widzimy tu zdecydowanie podobieństwo do „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, który także mierzył się z tym tematem, przenosząc swoją historię w świat kultury i mitologii skandynawskiej. Jednak film Amerykanina jest dużo bardziej określony gatunkowo, bardziej brutalny w sposobie opowiadania, co powoduje, że widz często odwraca wzrok od tego, co widzi na ekranie. Jóhannsson operuje językiem dużo subtelniejszym zarówno w warstwie dialogowej, ale także wizualnie, a jego film jest bardzo kameralny. Jednocześnie potrafi zszokować widza.

Jeśli chcecie nowy rok rozpocząć przygodą z kinem, które na pewno Was zaskoczy, to „Lamb” będzie bardzo dobrym wyborem. Takie filmowe niespodzianki, i to jeszcze z Islandii, nie zdarzają się często.