Starość nie jest urocza - z Yrsą Rocą Fannberg o fimie ,,Grunt pod naszym stopami"
Najnowszy dokument islandzkiej reżyserki zaprezentowany podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Reykjavíku, to poruszająca i pełna ciepła opowieść o mieszkańcach domu spokojnej starości. Jak mówi sama autorka do jednej z bohaterek na początku filmu: „To jest film o życiu”. O swojej drodze do pracy z dokumentem, inspiracjach oraz kulisach powstania tej wyjątkowej produkcji opowiedziała podczas festiwalowego spotkania.
Pamiętasz pierwszy film, który wywarł na Tobie tak duże wrażenie, że pomyślałaś: „To jest coś, co chcę robić w życiu”?
Tak, ogromne wrażenie zrobił na mnie film armeńskiego reżysera Harutyuna Khachatryana ,,Powrót poety”. Dobrze go pamiętam, bo choć miałam wykształcenie artystyczne, to kino przez długi czas jakoś bardzo mnie nie interesowało. Dopiero na drugim roku studiów zaczęłam codziennie wieczorami oglądać filmy wypożyczone z biblioteki. DVD – nie VHS! Zakochałam się wtedy w Fassbinderze, Bergmanie. Potem pracowałam przez kilka lat w kinie w Londynie i to był złoty czas, kiedy zmieniłam się w kinomankę — pokazy w BFI, Prince Charles Cinema, kina plenerowe. Następnie przeniosłam się do Edynburga i dopiero po kilku latach od tych przeprowadzek zobaczyłam wspomniany wcześniej film Khachatryana. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co chcę zrobić dalej ze swoimi studiami magisterskimi, ale ,,Powrót poety” – jego poetyckość, nielinearna narracja – coś, czego nie widziałam wcześniej w klasycznym dokumencie, sprawiły, że poczułam, że chcę iść w tę stronę.
Wspomniałaś o wieczorach z DVD, a nie VHS, ale od razu pomyślałam o Tarantino i jego miłości do kina, która narodziła się w wypożyczalni Video Archives. Natomiast patrząc na Twoją filmografię, rozumiem, że Ty od razu poszłaś w stronę bardziej artystyczną?
Tak, z czasem mój gust bardzo się wyrobił i zaczęłam odkrywać bardziej niszowe rzeczy, które mnie inspirowały. Pamiętam retrospektywę filmów ukraińskiego reżysera Oleksandra Dowżenki, które miały na mnie bardzo duży wpływ. To było jak otwarcie się przede mną nowego świata, którego wcześniej nie znałam.
Twój pierwszy film to „Salome” z 2014 roku. Przeczytałam, że oglądałaś kiedyś z mamą „Jesienną sonatę” Bergmana i po seansie powiedziała, że ma nadzieję, że nigdy nie nakręcisz filmu o waszej relacji, a jednak — zrobiłaś właśnie taki film. Opowiesz o tym projekcie?
Tak, jedna z moich przyjaciółek zapytała mnie jakoś w tamtym okresie, dlaczego nie zrobisz w końcu swojego dokumentu? Zawsze coś opowiadasz, masz do tego smykałkę. I chyba rzeczywiście to przyszło naturalnie. Film opowiada głównie o naszej relacji, ale też o samym procesie tworzenia filmu z własną matką i do tego też artystką. Ten film przypomina gobelin — wiele warstw, emocji, przeplatających się wątków. Bardzo się wtedy odsłoniłam, co jak na debiut było trudne.
I do tego pokazanie światu bliskiej relacji, czy mama chciała wziąć udział w tym projekcie?
To było niesamowicie trudne. Nie do końca chciała być filmowana, ale zgodziła się, bo byłam jej córką. Bardzo forsowałam własną wizję, a za mało słuchałam. Byłam nieprzygotowana. Z drugiej strony, gdybym była przygotowana, pewnie bym się na to nie odważyła. Czasem warto być naiwnym, bo inaczej strach może sparaliżować.
Czy zrobiłabyś ten film ponownie?
Teraz tak, ale wtedy, wiedząc, jak ten proces może wyglądać? Nie sądzę. Wtedy byłam uparta i po prostu szłam po swoje. Dopiero później przyszły wątpliwości. Montaż był bardzo trudny. Można to porównać do tańca, takiego walca, bo dużo w tym balansowania między perspektywą moją i mamy. Niektórzy uważali, że jest jej za dużo, inni, że za dużo jest mnie. To był trudny proces, ale bardzo dużo mnie nauczył.
Twój kolejny dokument “The Last Autumn” to filmowy portret pary rolników i corocznego spędu owiec. Skąd pomysł na tę opowieść?
Co roku jeździłam jesienią na spęd owiec, właśnie do tych konkretnych ludzi, aż pewnego razu ktoś mi powiedział, że wszyscy opuszczają gospodarstwo i to ostatnia taka jesień i że powinnam to nakręcić, jakoś udokumentować. Chciałam zrobić film o życiu w gospodarstwie i całym tym procesie, bo mnie fascynuje i wracałam tam przez lata. Zżyłam się z tym miejscem. Z pięciu rolników, którzy wtedy odchodzili z gospodarstwa, ta para miała w sobie coś wyjątkowego. Chciałam pokazać coś, co przemija — ostatnie dni ich pracy, którą wykonywali przez całe życie, pożegnanie ze światem, w którym do tej pory funkcjonowali i mieli swoje miejsce.
Twój ostatni film ,,Ziemia pod naszymi stopami” to także opowieść o końcu — dotyka tematu śmierci, który wciąż jest dla wielu czymś trudnym. W czasach, gdy ludzie obsesyjnie próbują zachować młodość, Twój film jest jak medytacja nad przemijaniem.
Uważam, że to bardzo ważny temat, jak odchodzimy z tego świata. Jednocześnie chciałam pokazać, że w tych ostatnich chwilach jest bardzo dużo życia. Jest piękno, żal i oczekiwanie na coś, co jest nieodłącznym elementem naszej egzystencji. Wszystkie odcienie życia. Pracowałam jako pielęgniarka w tym domu opieki, który widzowie mogą zobaczyć w filmie, który ma długą historię i niezwykłą atmosferę.
Czy trudno było przekonać mieszkańców domu do udziału w tym filmie?
Najważniejsze było zdobyć ich zaufanie. Niektórzy zgodzili się od razu, choć chyba nie do końca wiedzieli, na co się piszą. Czasem najbardziej przeszkadzało im… czekanie. Mieli cierpliwość do życia, ale nie do filmowego tempa (śmiech). Jedna rodzina miała wątpliwości, ale ostatecznie się zgodzili. Nikogo bym nie filmowała bez pewności, że tego chcą.
Było Ci trudno dystansować się emocjonalnie od tej opowieści?
Bardzo. Mój montażysta był tu nieoceniony. Pomagał znaleźć balans. Jedna postać była wyjątkowo trudna do uchwycenia – mężczyzna, który balansował między rzeczywistością a wyobraźnią. Nie chciałam, by wyszedł na „śmiesznego staruszka”, bo był bardzo czarujący. Starsze osoby często są pokazywane w dosyć infantylny sposób, a starość nie jest urocza. Każdemu należy się szacunek i traktowanie z godnością. Najtrudniejsza była dla mnie do nakręcenia scena już przy końcu filmu – mężczyzna malujący paznokcie swojej żonie i patrzący na nią, gdy umiera. To jego spojrzenie… do dziś mnie porusza.
W tym filmie moją uwagę zwróciły liczne ujęcia dłoni, które są niesamowitym świadectwem ludzkiego życia. Tak wiele opowieści można spróbować odczytać o ludziach i ich wzajemnych relacjach skupiając się właśnie na nich. Jest w tym też coś niezwykle intymnego i delikatnego.
Wiesz, na początku sama nie zdawałam sobie sprawy, jak duże znaczenie będą miały w filmie. Dopiero widzowie, tak jak Ty zwracali na to uwagę, tak często, że zauważyłam, jak bardzo ważne są dłonie dla tej opowieści. One wyrażają tak wiele. To dotyk, czułość, kontakt z drugim człowiekiem. Bardzo się cieszę, że są tak ważną częścią opowieści o tych bohaterach.
Film jest polską koprodukcją, kto w ekipie pochodził z Polski i jak układała się ta współpraca?
Poza niezwykle utalentowanym i doświadczonym operatorem, Wojciechem Staroniem, pracowałam też z Anetą Ptak — była odpowiedzialna za korekcję barwną i wykonała niesamowitą pracę. Była zawsze otwarta na dialog, uważna, z ogromnym wyczuciem estetyki. Miałam ogromne szczęście, że mogłam pracować zarówno z nią, jak i z Wojtkiem.
Teraz pytanie do Ciebie jako wykładowczyni dokumentu na Uniwersytecie Islandzkim, gdybyś miała polecić jeden film osobie, która interesuje się Islandią taki, który nie jest Twoim własnym filmem, to co by to było?
Jeśli miałabym coś wskazać, to pewnie wspaniałe “Grace of God” Kristján Loðmfjörð niezwykły film o relacjach ludzi ze zwierzętami. Poleciłabym też krótki film “Man and Factory” Thorgeira Thorgeirssona ukazujący zamknięty świat fabryki. Bez dialogów ani muzyki — tylko naturalistyczny obraz i dźwięk. Chciałam też wspomnieć o filmie szwedzkim “The Old Man in the Cottage” z lat 90. w reżyserii Niny Hedenius opowiadający o Ragnarze i jego życiu jako emerytowanego pracownika leśnego w fińskich lasach w Dalarnie.
Jak myślisz, jaki wpływ na Twoją pracę miała Islandia?
Z perspektywy czasu na pewno doceniam jedną ważną rzecz. Tutaj — jeśli masz pomysł i pasję, ludzie Ci pomogą. To kraj „ludzi czynu”. Czasem nie doprowadzają sprawy do końca, i wtedy z pomocą przychodzą moi zagraniczni współpracownicy — z tą swoją skrupulatnością, dążeniem do perfekcji. Ale właśnie ta dostępność, otwartość, wzajemna pomoc — to mnie ukształtowało i za to jestem wdzięczna.
Czyli Islandia to nie tylko krajobraz, ale też przestrzeń zaufania i możliwości?
Dokładnie. Tutaj wszystko wydaje się bardziej możliwe, bo znasz kogoś, kto zna kogoś albo po prostu możesz do kogoś napisać i Ci odpowie. To bardzo budujące nie tylko dla relacji, ale i dla samego poczucia, że możesz coś stworzyć, zrealizować swój pomysł.
Yrsa Roca Fannberg – reżyserka, scenarzystka, operatorka. Studiowała sztuki piękne w Londynie i dokumentalizm kreatywny w Barcelonie. Wykłada dokument kreatywny i historię dokumentu na Uniwersytecie Islandzkim i jest pasjonatką fotografii analogowej. „Grunt pod naszymi stopami”, jej najnowszy film dokumentalny, miał premierę na festiwalu CPH DOX 2025.